Dumna mama Angelika nadesłała do nas swoją porodową opowieść. Choć ta opowieść nie do końca jest porodowa, bo… trwa do dziś. Zapraszam do lektury!
Był sierpień kiedy na teście ciążowym pojawiły się upragnione dwie kreski. Po prawie trzech latach starań i jednym poronieniu. Z oczu lały się łzy, ręce się trzęsły, serce biło jak szalone. W głowie kocioł i strach przed najgorszym. Szybko umówiona wizyta u lekarza potwierdziła ciążę, maleńkie serduszko biło już w mojej macicy. Zrezygnowałam z pracy, poszłam na L4, dmuchaliśmy i chuchaliśmy żeby tylko nic złego się nie wydarzyło.
W 40. tygodniu miałam jechać na KTG do swojej położnej, ale w nocy poczułam bóle krzyżowe i nasilający się ból podbrzusza, pojechaliśmy więc do szpitala, w którym miałam urodzić naszego synka. Chciałam rodzić naturalnie, miało być pięknie i kolorowo, miał być kontakt skóra do skóry, mąż miał przeciąć pępowinę… Nikt nie zrobił mi USG, położna stwierdziła tylko rozwarcie na 2 cm i przyjęła mnie na porodówkę. Dalej wszystko działo się szybko- lewatywa, nic nie jeść, podpięte KTG, lekarz zaproponował oksytocynę na przyspieszenie akcji. Wywołała mocniejsze skurcze, nie spowodowała rozwarcia… Po 12 godzinach pod kroplówką ja, panicznie bojąca się cesarki, zaczęłam o nią błagać płacząc z bólu. Czułam, że nic dobrego z tego nie będzie. Położna zawołała lekarza, zbadał mnie i stwierdził, że nie ma wskazań do cięcia. Odpięto oksytocynę, dostałam kroplówki przeciwbólowe, usłyszałam, że mam wziąć prysznic i iść spać. Rano na obchodzie okazało się, że rozwarcie jest na 5 cm, lekarz zalecił oksytocynę i czekać… W oczach stanęły mi łzy i jeszcze raz poprosiłam o cięcie. Lekarz się zgodził, kazał przygotować mnie do operacji. Czułam się źle, czułam, że nie podołałam, że zawiodłam na całej linii. Mąż nie przetnie pępowiny, ja nie dostanę dziecka na piersi, nie będzie pierwszego karmienia ani kontaktu skóra do skóry. Ale czułam, że tak będzie lepiej… Po kilku godzinach usłyszałam: „głowa jak u słonia, trzeba poszerzyć cięcie”. Czułam mocne szarpanie, anestezjolog leżała mi na żebrach i wypychała ze mnie dziecko. Mały nie płakał. Powiedziano mi, że zaraz zacznie, że nie płacze bo jest z cięcia. Nie miałam pojęcia jak zachowują się dzieci po cesarce, tego w szkole rodzenia nam nie mówili… Po jakimś czasie usłyszałam płacz, zalałam się łzami. Moje spełnione marzenie miało 58 cm, obwód główki 37 cm i ważyło 4,150 kg. Lekarz stwierdził, że przy moim wzroście (158 cm) nie było szans żebym go urodziła naturalnie. Po chwili położna przystawiła mi go do policzka i powiedziała: „mama dawaj buziaka, my jedziemy się troszkę zagrzać”. Przed blokiem operacyjnym czekał mąż. Od niego dowiedziałam się, że mały trafił na oddział neonatologiczny. Po paru godzinach przewieziono go na oddział patologii noworodka. Urodził się z wewnątrzmacicznym zapaleniem płuc, zachłysnął się wodami płodowymi, miał odmę opłucną. Mimo, że byłam w tym samym szpitalu, mogłam do niego przychodzić tylko w godzinach odwiedzin, na dwie godziny dziennie. I tak nie byłam w stanie stać tyle przy inkubatorze, więc zamienialiśmy się z mężem. Przyplątała się jeszcze żółtaczka. Lekarze nalegali żebym przynosiła mu odciągnięty pokarm, a ja go po prostu nie miałam… Pielęgniarki tłumaczyły, że musi nabyć ode mnie przeciwciał a ja byłam bezradna. Masowałam piersi, robiłam co się dało. Laktator tylko poranił mi brodawki. W końcu wycisnęłam z piersi 1 ml mleka i zaniosłam w strzykawce. Pielęgniarka podeszła do inkubatora i wstrzyknęła to do buzi mojego dziecka. Stałam za drzwiami i płakałam… Kolejnego dnia było 20 ml, następnego już 100. W piątej dobie wyjęto go z inkubatora i mogłam wziąć go na ręce aż w końcu wywalczylam pozwolenie na karmienie piersią. Mikołaj przyssał się do niej od razu, a ja byłam wzywana już na każde karmienie, nawet w nocy więc mogłam spędzać z nim więcej czasu. Po 10 dniach wypuszczono nas do domu ale radość nie trwała długo. Kolejnego dnia moje dziecko zaczęło wymiotować. Raz dziennie. Myślałam, że go przekarmiam. Ale w czwartym dniu wymiotował po każdym posiłku aż przestał jeść. Pojechałam z nim do dziecięcego szpitala w Krakowie i tam usłyszałam, że mój syn ma wrodzony przerost nadnerczy. Pięć dni nawadniano go kroplówkami, dostaje sterydy. A ja śpię na krześle już ponad tydzień czuwając przy jego łóżeczku. Nie miałam zmiennika, mąż jest kierowcą TIR-a i właśnie był w trasie. Dziś zamienił mnie pierwszy raz a ja nastraszona przez lekarzy zakrzepicą, pojechałam do domu przespać się w normalnym łóżku. Nasz syn do końca życia będzie brał sterydy a ja mam nadzieję, że są to trudne dobrego początki…
Trudna historia, Twoje słowa ściskają mi serce. Życzę Wam jednak wytrwałości i duuuuużo, duuuuużo zdrówka!
Trzymamy kciuki! ♥
Już niebawem ukażą się kolejne nadesłane przez Was opowieści… Wszystkie znajdziecie w zakładce Opowieści porodowe.
Może i Ty chciałabyś podzielić się z nami relacją z tego najszczęśliwszego dnia swojego życia? Jeśli masz ochotę – KLIKNIJ TUTAJ, ABY WYSŁAĆ SWÓJ OPIS! :-)
A w wolnej chwili zapraszam do galerii naszych pociech – to miejsce, w którym możesz pochwalić się swoim cudem! ♥