Dumna mama Karolina opisała dla nas swoje porodowe wspomnienia. Zachęcam do lektury! :-)
Termin porodu mieliśmy wyznaczony na 2 stycznia. Już od Wigilii Bożego Narodzenia nie mogliśmy się z mężem doczekać naszego małego chłopczyka :) Jak wiadomo okres świąteczny zawiera w sobie masę wolnych dni (Wigilia, Boże Narodzenie, drugi dzień świąt, weekend, sylwester, Nowy Rok, weekend, Trzech Króli, weekend) miałam więc wrażenie, że do porodu, który nastąpił 12 stycznia minęła nieskończona ilość weekendów (czyt. tygodni). Termin minął, ale nic za bardzo się nie działo. Jeździliśmy co dwa dni do szpitala na kontrolne ktg. 9 stycznia zatrzymali nas w szpitalu na wywołanie porodu, które okazało się kompletną klapą więc z porodówki trafiliśmy na oddział ginekologiczny. Następnego dnia była niedziela, dzień, w którym nie przeprowadzano indukcji. Założyli mi za to tzw. „balonik”, fachowo nazywany cewnikiem Foleya, który miał pomóc powiększyć rozwarcie. Wypadł bardzo szybko, bo już po czterech godzinach. W poniedziałek zabrano mnie na kolejne wywołanie, które znowu zakończyło się fiaskiem. Kiedy znowu przenieśli mnie na ginekologię popłakałam się mężowi w ramię, że mały nie chce do nas wyjść a ja to chyba jestem popsuta kobieta skoro nie mogę go urodzić.Wieczorem mąż pojechał do domu, a ja ułożyłam się do snu. O godzinie 3 w nocy zarejestrowałam skurcze, które atakowały rzadko acz regularnie – co 20 minut. Nie były jakoś szczególnie silne zwłaszcza, że okropnie bolał mnie ząb i na tym skupiała się cała moja uwaga. Rano, na obchodzie skurcze miałam już co 6 minut i były zdecydowanie silniejsze. Spokojnie wysłano mnie na porodówkę, przyjechał mój mąż i czekaliśmy. Podłączono mnie do oksytocyny przez co skurcze stały się zdecydowanie bardziej bolesne i występowały co 2 minuty. Na szczęście był ze mną mój nieoceniony mąż, który masował mi okolice krzyża plastikową butelką wypełnioną gorącą wodą. Koło 12 skurcze były tak okropne, że darłam się na cały głos i gryzłam ustnik od gazu. Główka małego ciągle była wysoko więc mimo bóli partych musiałam czekać. I to był prawdopodobnie największy ból jakiego w życiu doświadczyłam. Po męczarni, która dla mnie zdawała się trwać nieskończoność zobaczyłam, że w sali zebrało się około 10 osób. Wiedziałam, że to znaczy, iż koniec już blisko. Na chwilę spanikowałam i straciłam kontakt z rzeczywistością – pytałam „co się dzieje?” na co położna odpowiadała „rodzi pani!”. Jako, że nie mogłam uwierzyć, obecna na sali pani doktor powiedziała, że mogę dotknąć rodzącej się główki, co też zrobiłam. Wtedy wstąpiły we mnie nowe siły i wiedziałam, że muszę dać radę. I tak właśnie, 12.01.2016 o 13.20 urodził się Konstanty ważący 3990 i mierzący bagatela! 60 cm :) Mimo pękniętej szyjki macicy, późniejszego łyżeczkowania (w środku zostały resztki błon płodowych), szycia i sporej utraty krwi, zapamiętam moment, w którym ja, mąż i nasz synek siedzieliśmy sami, troje, jeszcze na sali porodowej jako jeden z najbardziej niesamowitych momentów w moim życiu.
Gratuluję tego niesamowitego porodu! Tak trzymaj!
Dużo zdrówka dla Konstantego! ♥
Już niebawem ukażą się kolejne nadesłane przez Was opowieści… Wszystkie znajdziecie w zakładce Opowieści porodowe.
Może i Ty chciałabyś podzielić się z nami relacją z tego najszczęśliwszego dnia swojego życia? Jeśli masz ochotę – KLIKNIJ TUTAJ, ABY WYSŁAĆ SWÓJ OPIS! :-)
A w wolnej chwili zapraszam do galerii naszych pociech – to miejsce, w którym możesz pochwalić się swoim cudem! ♥